FELIETON

Refleksje energetycznego malkontenta. Tajemnice, jakie kryją odnawialne źródła energii

W czasach, kiedy nie wygasa ani pandemia, ani agresja Rosji na Ukrainę wyjątkowo dużo mówi się i pisze, i o energetyce, i o bezpieczeństwie energetycznym Kraju. Wielu martwi się o to, jak przetrwamy zimę przy tak wysokich cenach nośników energetycznych, w tym i energii elektrycznej. Jednocześnie wielu uważa także, że to wszystko z inflacją włącznie, to wina Covidu i Putina. Wprowadzamy w Unii Europejskiej politykę energetyczną mającą jakoby zapobiec zmianom klimatycznym. Ratunek widzimy w zwiększaniu inwestycji w odnawialne źródła energii (OZE), ale nie przyspieszamy dekarbonizacji. Do tego płynące z mediów informacje często są mylące i irytujące, charakteryzując się między innymi pomieszaniem pojęć i nie rozróżnianiem energii elektrycznej od prądu elektrycznego.
Trudno się dziwić irytacji wielu czytelników zarówno mediów papierowych jak i portali internetowych czy oglądających wiadomości telewizyjne, kiedy tak zwani eksperci nazywają energię elektryczną prądem. Nie są wolni od tej słabostki także dziennikarze i prezenterzy. Można podejrzewać, że używając w swych wypowiedziach zamiennie terminów prąd i energia są przekonani, że unikają powtórzeń. 
W internetowej Wikipedii można na przykład znaleźć taki kuriozalny zapis autorstwa doświadczonego dydaktyka fizyki, profesora oświaty, autora ponad 30 podręczników i publikacji z fizyki: „Kiedy potocznie mówimy o cenach prądu, czy jego dostępności mamy na myśli energię elektryczną.” Podziwiając głęboką wiedzę wspomnianego dydaktyka (którego nazwisko litościwie pomijamy), wynikającą z sięgania do głów i myśli bliźnich, wspominam fragment wiersza znanego poety czasów Rosji Sowieckiej Władimira Władimirowicza ­Majakowskiego, przedstawiciela kubofuturyzmu). Wiersza, którego lektura i analiza była obowiązkowa w moich licealnych czasach. Jak powiedział kiedyś Janusz Rewiński, aktor, satyryk i polityk: „(…) Żyłem w kraju, w którym od wielu lat obowiązywała sprzeczność, jeżeli chodzi o myślenie i mówienie. Mówiliśmy Lenin, a w domyśle była partia.“ 

Również krajowy Urząd Regulacji Energetyki jakby nie ma wątpliwości co do tego, że odbiorcy energii elektrycznej nie płacą za nią, a płacą za prąd. Taki wniosek można przecież wysnuć czytając ogłoszenie na portalu URE. Cytuję: „Prąd to też towar. Zdecyduj, od kogo go kupujesz – ogólnopolska kampania edukacyjna URE”. Czy to możliwe, aby biorąc na swoje barki edukację społeczeństwa nie wiedziano w tym urzędzie, że opłaty dotyczą zużytych kWh, a nie Amperów? Czy warto w ten sposób edukować całą Polskę?
Słuchając i patrząc na to pomieszanie pojęć nie mogę się powstrzymać przed zacytowaniem kolejny już raz historyjki o przedwojennym procesie, w którym pozwany przez elektrownię lwowską klient oskarżony o niepłacenie rachunków za prąd, udowodnił przed Wysokim Sądem, prezentując odczyty dwóch amperomierzy, że nie może uiszczać żądanej zapłaty za zużyty prąd, bo przecież taki sam prąd, jaki wpływa do obwodu w jego mieszkaniu, z niego wypływa.
Zdajemy sobie jednakowoż sprawę, że istnieje także, nie tylko w naszym społeczeństwie, rozszerzający się obszar charakteryzujący się skracaniem wyrazów w wypowiedziach czy też wprowadzaniem skrótowców. Nie wykluczone, że przyświeca temu procederowi, oprócz zwykłej niewiedzy, także złudna chęć oszczędzania, czy to papieru, czy farby drukarskiej, czy też bajtów internetowych. Przykład tej tendencji znalazłem nawet w jednym z czasopism poświęconych problemom energetyki. Nagminnie używany jest w artykułach skrót e.e. oznaczający energię elektryczną. Prowadzi to do zapisów typu: „(...) sieć elektroenergetyczną ee znacznie obciążą stacje ładowania elektrycznych samochodów osobowych i pojazdów transportu masowego, zużywając e.e. równoważną energii chemicznej dotąd stosowanych paliw (...)“ ). Zwróćmy uwagę, że energia chemiczna nie uległa skróceniu, jąkanie spotkało tylko energię elektryczną.
A oprócz tego prowadzimy w całej Unii Europejskiej walkę ze spalaniem węgla. Wprawdzie ostatnio u naszych zachodnich sąsiadów ta walka jakby nieco osłabła – zwłaszcza w realiach, bo w słowach nie. Coraz bardziej umacniani ­jesteśmy w przekonaniu, że tylko farmy wiatrowe na lądzie i morzu oraz fotowoltaika nas uratują przed nadmierną emisją dwutlenku węgla. Nie wiedzieć czemu zwolennicy tychże źródeł energii, zwanych odnawialnymi, nie chcą zauważyć, że związek między produkcją energii elektrycznej przez farmy wiatrowe czy dachy i pola fotowoltaiczne, a ograniczaniem emisji dwutlenku węgla jest niewielki. Świadczyć o tym mogą dwa przykłady:
-    kraj Energiewende, masowego rozwoju OZE i rezygnacji z energii jądrowej, emituje 10-krotnie więcej dwutlenku węgla na jednostkę wytworzonej energii niż Francja;
-    ten sam kraj, który na wsparcie OZE wydał około 250 miliardów Euro obniżył swoją emisję dwutlenku węgla o mniej więcej tyle samo co Polska, która wydała jak dotąd na szczęście tylko ułamek tej sumy na wsparcie OZE. 

Czasami można odnieść wrażenie, że merytoryczna dyskusja na ten temat jest nie tyle trudna, ale prawie niemożliwa, jako że wyznawcy celowości i konieczności stawiania wiatraków i farm fotowoltaicznych wierzą w marketingowe opowieści i nie przyjmują do wiadomości, że generacja dwutlenku węgla w procesach produkcyjnych wiatraków i farm fotowoltaicznych, a więc stali, betonu, kompozytów czy metali, zarówno ciężkich jak i ziem rzadkich, przewyższa tę, jaką teoretycznie można zaoszczędzić, dzięki tym urządzeniom generującym energię elektryczną. 
Niestety wiedza o rzeczywistych kosztach budowania i funkcjonowania odnawialnych źródeł energii elektrycznej i tak zwanej zielonej energetyce jest ciągle wiedzą tajemną. A przypomnijmy: do istoty wtajemniczenia należy ekskluzywność, nie tylko w znaczeniu dostępu do warstw wyższych, ale i zamożniejszych – bo przecież utrzymywanie w tajemnicy nie miałoby sensu, gdyby wszyscy i to za darmo mogli dostąpić wtajemniczenia. 

Tagi